Filozofia i... duchowy strip-tease
Czołowy dramaturg amerykański Arthur Miller - autor granej również w Łodzi "Śmierci komiwojażera" i "Widoku z mostu" - po 9 latach milczenia napisał nową sztukę, "Po upadku". W Ameryce uznano ją za bestseller teatralny, aczkolwiek i tam nie zabrakło głosów krytycznych...
Wystawienie jej przez warszawski Teatr Dramatyczny zbiegło się z przyjazdem do Polski znanego pisarza: stąd i dodatkowy jej rozgłos. Zachęcona tym grupa łódzkich teatromanów pojechała też na ten spektakl do Warszawy. I z całą pewnością nie był to dla nas wieczór stracony!
Sztuka jest jak gdyby teatralną opowieścią biograficzną, monologiem - spowiedzią autora, której poszczególne fragmenty przegradza pojawia nie się różnych osób i zdarzeń, zrodzonych z jego wspomnień czy myślowych asocjacji. Te przerywniki i ilustracje wynurzeń "opowiadacza" zestawione chaotycznie w niezgodzie z chronologią, przypominają chwilami portret "awangardowego" malarza, gdzie nos figuruje często tam; gdzie normalnie znajdować się powinno ucho, a kawałek biustu zupełnie niespodziewanie - szokując widza - wyrasta... na prawym policzku.
Autor zahacza wprawdzie o ważką aktualną problematykę społeczno-polityczną (maccartyzm, hitlerowskie ludobójstwo), niemniej robi to w sposób marginesowy, eksponując raczej swój dramat osobisty. Swój - bo mimo pewnych zastrzeżeń Millera zupełnie nieprzypadkowo utożsamiono bohatera sztuki; adwokata Quentina, z samym autorem, a śpiewaczkę kabaretową Maggie - z Marylin Monroe,
Miller żongluje tu zręcznie filozoficznymi aforyzmami; a równocześnie uprawia... duchowy strip-tease. Sens filozoficzny nie jest specjalnie pogłębiony, mimo enuncjacji samego autora, że "Po upadku" jest sztuką pomyślaną jako ostrzeżenie przed ukrytym nurtem zguby która zagraża całej naszej epoce i takich aforyzmów jak "człowiek nie potrafi czy nie umie wykryć w samym sobie zalążków własnej zguby". Bardziej natomiast frapująco dla szerokiej widowni wypadł jego, duchowy strip-tease. Chwilami odnosi się wrażenie, że "Po upadku" jest sztuką, którą napisał Millet na zapotrzebowanie... własnego sumienia. Oskarża się tu, a równocześnie usprawiedliwia i z bezceremonialnością ekshibicjonisty obnaża pewne intymne szczegóły swojego małżeńskiego pożycia z Marylin Monroe i jej tragicznej śmierci. Równocześnie zaś ze strzępów swej relacji, jak gdyby buduje cokół, na którym postawi, niby posąg wszelkich doskonałości; nową swoją miłość - Holgę.
Nasi bliźni lubią grzebać się w intymnych, owianych aurą plotki i skandalu przeżyciach innych ludzi; przede wszystkim tych dobrze znanych. Zakładamy też, że ogół widzów ekscytuje się raczej uteatralnioną historią kariery i samobójstwa Marylin Monroe niż stara się zrozumieć filozoficzny trud Quentina, który, szukając prawdy w samym sobie; szuka prawdy ogólnoludzkiej - lub odwrotnie...
Trzeba też pochwalić Ludwika René, że w swojej kulturalnej reżyserii sztuki Millera nie eksponował zbytnio jej niektórych drastyczności i erotyzmu. Walnie dopomógł mu w tym Jan Świderski. W jego mistrzowskim ujęciu był Quentin refleksyjnym intelektualistą, zrównoważonym, którego pewien chłód dobrze kontrastował z żywiołowym temperamentem sex- bom by Maggie. Tę ostatnią znakomicie zagrała Elżbieta Czyżewska; to części pierwszej sztuki z wielką szczerością, prawdą i prostotą środków artystycznych; stwarzając sylwetkę prostej; głupiutkiej dziewczyny. Natomiast mniej może przekonywająca była potem jako kapryśna, okrutna, nieznośna przez swoje kompleksy wielka gwiazda kabaretu. Poziom aktorskiej interpretacji reszty obsady bardzo wyrównany, co przyczynia się do powiększenia atrakcyjności tego spektaklu, tłumnie oglądanego i żywo komentowanego przez publiczność warszawską.